Zmienny punkt widzenia ©
Podobno nic nie zdarza się przypadkiem, statki z Sycylii zawsze pływały przez Vulcano, Lipari i Salinę, by z którejś z nich obrać kierunek na wschód lub bardziej na zachód. Nie wiedzieliśmy o braku bezpośrednich promów na Stromboli, więc pośrednią wyspę wybraliśmy na chybił trafił. Fascynował nas wulkan, pływająca wyspa zanurzona w morzu, która co dziesięć minut wybucha ogniem spływającym do wody. Wszystkie wyspy w tym archipelagu były wulkaniczne, ale tylko Stromboli był aktywny. Na Salinę, gdzie mieliśmy przesiąść się na kolejny statek, nie zamierzaliśmy z początku płynąć, z początku wszystko wskazywało na to, że znaleźliśmy się tam przypadkiem.
Już z morza zobaczyliśmy ten dom; jednopiętrowy, rozłożysty prostokąt, pomalowany na biało. Przypominał niską zabudowę w stylu marokańskim. Jako jedyny górował nad Rinellą, drugim portem na wyspie. Zbliżała się noc, wysiedliśmy, bo było za późno, żeby płynąć dalej. Tu, w przeciwieństwie do pierwszego portu, w którym zakotwiczył statek, nie było turystów. Tylko miejscowi, którzy w sezonie zajmowali odkupione od rybaków domki z czasów największej aktywności wulkanów, kiedy nikt, z wyjątkiem ludzi żyjących z połowów, nie chciał mieszkać na wyspach. Potem ryzyko zmalało, wulkany uznano za nieaktywne, nie można było jednak w pełni wykluczyć możliwość wybuchów. Wyspa w całości uformowana była z lawy, zbocza ostro schodziły do morza i jedyny atut stanowiło położenie; Rinella leżała na południowo-wschodniej stronie i od krateru dzieliła ją większa odległość, niż miasteczko po przeciwległej stronie. Wszystkie zabudowania sklejone były ze sobą i nieśmiało wznosiły się nie wyżej, niż na pięćset metrów, być może w obawie przed wybuchem. Ponad najwyżej położonymi dachami, ciemnozielona roślinność pięła się aż do krateru, którego stąd nie było jednak widać. W trzech czwartych licząc od poziomu morza, na prawo od miasteczka, dużo wyżej, na uboczu znajdował się dom. Wyglądał jak przyklejony do zbocza. Od pierwszej chwili wzbudzał niepokój.
Ciemno robiło się już, kiedy prom dopływał do brzeg. W miasteczku sukcesywnie zapalały się światła, ale dom pogrążony był w mroku. Mimo to ostro odcinał się białym prostokątem od ciemnego wzgórza, na którym z trudem odróżnić można było gąszcz roślin. Tylko biel skontrastowana z ciemną zielenią ginącą w mroku i granatem nieba przesiąkniętym wilgocią. Trudno było oprzeć się myśli o tropikach.
Hipotezy zaczęliśmy snuć dużo później, zakrywając z początku niepokój milczeniem. Od momentu pojawienia się na wyspie widziałam, że K., podobnie jak ja, czuł się dziwnie. Niechęć i ciekawość mieszały się ze sobą, coś bezwiednie pchało nas w stronę domu. Zbliżaliśmy się do niego stopniowo sami nie zdając sobie sprawy. Po zejściu z pokładu poszliśmy na kolację, a potem szukając miejsca, by napić się kawy, coraz głębiej wchodziliśmy w sieć wąskich uliczek wznoszących się kaskadowo po zboczu. O domu przypomnieliśmy sobie, szukając noclegu. Być może ze względu na bardziej wytężoną uwagę, dostrzegliśmy go może raz czy dwa w wąskich prześwitach między krętymi uliczkami. Wyglądał niegroźnie, obramowany pierwszym planem ciasnych zabudowań. Kiedy jednak wspięliśmy się wyżej, ponad dachy najwyżej położonych w miasteczku domów, znów ukazał nam się w pełni. Dopiero teraz mogliśmy zobaczyć, jaki jest wielki. Pusty i ciemny, wyglądał naprawdę groźnie, oświetlony otwartym, rozgwieżdżonym niebem i pełnią. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że ktoś nas stamtąd widzi. Pamiętam, że przeszedł mnie dreszcz na myśl o kimś, kto siedzi w ciemności z lornetką i obserwuje, jak krążymy po wąskich uliczkach, w końcu byliśmy jedynymi, którzy włóczą się w nadziej znalezienia noclegu. Pojedynczy ludzie, spacerując przed snem, patrzyli na nas podejrzliwie. Jeden mężczyzna z długą, siwą brodą zapytał, dokąd idziemy? Nie chcąc wzbudzać podejrzeć wskazaliśmy na chybił trafił kierunek, skinęliśmy mu głową i skręciliśmy w najbliższą uliczkę, która przechodząc w wydeptaną ścieżkę okazała się wieść wprost do domu. Nie zamierzaliśmy wspinać się na górę. Minęliśmy kilka wznoszących się zabudowań i za zakrętem dostrzegliśmy niewielki ogród, otwarty, skryty na uboczu. Na tę noc nie pozostawało nic innego. Wciąż jeszcze należeliśmy do miasta, do ludzi, do domów, ale byliśmy już częścią wulkanu, dziką, ciemną tajemnicą, do której należał też dom. Jego nieuchronnej obecności nie dało się uniknąć.
K. od początku miał obawy. Nie to, bym ja ich nie miała, ale na pewno w mniejszym stopniu, szczególnie, kiedy znaleźliśmy się tam następnego dnia po południe. Z decyzją zwlekaliśmy do obiadu. Po śniadaniu raz jeszcze poszliśmy zobaczyć miasteczko. K. zatrzymywał się przy każdej kawiarni, palcem wskazywał morze, zagadywał mnie rozmową, ale myśli krążyły wokół domu. Od rana nie wspomnieliśmy o nim ani słowem, ale w końcu jego niema obecność musiała dojść do głosu. Czułam, że K. próbuje odwieść mnie od zamiaru wejścia na górę, nic jednak nie wskazywało na to, że może być w tym coś niewłaściwego, ot, co, pusty dom, należało rozwiać tajemnicę. Pociągnęłam go za rękę i bez słów zaczęliśmy wspinać się po szerokich, kamiennych schodach, które szybko przeszły w stromą ścieżkę zanikającą miejscami między bujna roślinnością. Drogę wyznaczały potężne agawy, wysoko na zboczu, lśniły jasne języki opuncji figowej, pojedyncze, wysuszone krzewy szeleściły pod wpływem dotyku, powietrze zdawało się lepkie. Było bardzo gorąco.
Ścieżka rzeczywiście wiodła wprost do domu. Przypuszczaliśmy, że może odbija w górę, w stronę krateru, ale po drodze nie mijaliśmy żadnych rozwidleń. Kiedy dotarliśmy na miejsce, naturalnym wydało się wejść na taras. Droga nie prowadziła dalej, okrążając dom od tyłu kończyła się właśnie tutaj. Nie zapomnę pierwszego wrażenia, jakie zrobił na mnie górny taras - okrągłe, solidne kolumny spięte niskim, betonowym murkiem przechodzącym w kamienne ławy. Pomiędzy bielą gładki błękit morza, oddzielony od jaśniejszego o kilka tonów nieba płynnym horyzontem. Ażurowa konstrukcja z ciemnych, zbutwiałych pali przykryta gdzieniegdzie pozostałościami trzcinowego dachu. Dwa odcienie błękitu, biel i drewno, tworzyły symetryczną, zgrabną kompozycję. Wystarczyło, żeby K. wyciągnął się na kamiennej ławie i przykrył twarz białą chustką, a przed oczami zobaczyłam obraz Magritte’a, którego sama byłam częścią.
Trudno powiedzieć, kiedy ostatni raz był tu ktoś przed nami. Z daleka wyglądał na zadbany, wystarczyło jednak wejść na górny taras i krętymi schodami zejść na położone niżej patio, by przekonać się, że dom, jeśli nie opuszczony, od dawno nie odwiedzany. Rdzewiejące balustrady, chwasty kiełkujące z każdej szczeliny w terakotowej podłodze, zerwane kafelki na zewnętrznych ścianach, zarośnięty ogród; wszystko poddane kaprysom przyrody, nieuchronnie skazane na upływ czasu. Nie był to jednak zwykły proces niszczenia rzeczy skończonych raz na zawsze, gotowych, by ponownie osunąć się w niebyt. Niektóre części przyległych do domu tarasów wydawały się nigdy nieskończone. Tak, jakby ktoś, porzucając dom w trakcie budowy, mimo że do końca pozostało tak niewiele, niespodziewanie wyjechał, opuszczając dom z przyczyn niezależnych od niego.
Pośpiesznie zaciągnięte rolety na zewnętrznych szybach wypaczyły się z czasem. Wystarczyło wsunąć rękę w szparę między dwoma poziomymi, ustawionymi pod kątem kawałkami plastyku, by natrafić na klamkę, otwartą szybę w drzwiach i klucz włożony w zamek od wewnętrznej strony. Czy była to moja ręka, czy ręka K., nie miało większego znaczenia. Kto przekręcił klucz i pierwszy otworzył drzwi, by przekonać się, że ten sam klucz pasuje do zewnętrznych rolet? Oboje byliśmy tego częścią, stając się częścią domu, choć wtedy nikt z nas jeszcze o tym nie wiedział.
W środku panował względny porządek, ale w niektórych pokojach widać było ślady poszukiwań, pośpiesznie przerzucanych rzeczy, obawę, by o czymś nie zapomnieć. Na parterze, oprócz sypialni, łazienki i kuchni był jeszcze ponury salon, zastawiony fotelami i dmuchanym basenem ze spuszczonym powietrzem. Uderzyła mnie liczba foteli, było ich jakby za dużo, jak na stosunkowo niewielki salon. Basen zajmował trzy czwarte pokoju, był pognieciony i brudny, po bokach walały się sztuczne kwiaty. Poczułam zapach kurzu i zbutwiałego drewna. Z korytarza wchodziło się na piętro krętymi schodami. Na górze trzy pokoje z łazienką, wszystkie ze starannie zaścielonymi łóżkami. Mebli było niewiele, w większości puste. Z lękiem otworzyłam szafkę w salonie, potem w kuchni, w łazience, w pokojach. Każde kolejne drzwi wzmagały napięcie. Nie wiedziałam, czego szukam, ale myśl, że badam przestrzeń uspokajała mnie i pozbawiała wyrzutów sumienia. Coraz gwałtowniej otwierałam szafki, by jak najszybciej uporać się z przestrzenią, by się z nią oswoić i zmniejszyć niepokój. Kiedy wszystko zostało sprawdzone odetchnęłam z ulgą, nie było nic, co mogło nas zaskoczyć.
K. patrzył na mnie wątpliwie. Wiem, że ukradkiem śledził moje ruchy, choć udawał, że jest zajęty innymi rzeczami. Mimochodem sprawdzał zawory, ujście wody, szukał liczników. Bezwiednie podzieliliśmy się obowiązkami, dzieląc świat po równo na męski i kobiecy, wpisując się w schematyczny układ ról podyktowany od stuleci. Robiliśmy wszystko pośpiesznie, każdy zajęty swoim działaniem. Przejrzałam szafki z żywnością; makarony, ryż, kawa, trochę przetworów i konserw, niektóre z nieważną datą, większość jednak nadające się do spożycia. „Wystarczy kupować świeże produkty” - przeszło mi przez głowę. Kiedy szłam do łazienki, otarłam się ręką o miękki kurz na papierze, nie było światła, z kurków nie leciała woda.
Od samego początku uderzył mnie wystrój wnętrza. Większość mebli z lat siedemdziesiątych, niekompletne talerze, filiżanki, podstawki pod jajka z zaschniętym żółtkiem na krawędziach, naiwne obrazki na ścianach, komiksy na szafce nocnej w pokoju. Wszystko było lekko zatęchłe. Wystarczyło jednak wpuścić trochę światła; otworzyć okna, rozsunąć okiennice, dom rozświetlał się i ożywał.
Siedząc na łóżku w sypialni i próbując to wszystko spisać, zobaczyłam K., bladego, który w ręku trzymał jaszczurkę. „Popatrz, nikt nie umiera w ten sposób”. Rozbawił mnie, ale śmiech szybko ustąpił miejsca powadze. Miał rację. Uważnie obejrzałam jaszczurkę; miała szeroko rozstawione łapy i otwartą szczękę, szeroko rozwarte oczy, wyglądała jak egzemplarz z książki, który zamierza się na ofiarę. Była wyschnięta, a zrogowaciały naskórek pokrywały cienkie żyłki kurzu. Musiała umrzeć w akcji. „Tylko jak?” - pytał K., widziałam, że mocno się tym przejął. Zeschłe pająki, muchy bez skrzydeł, wynędzniałe, płaskie komary, ćmy przyklejony do szyby albo opadłe na dno szklanej lampy, na wszystko można przystać, ale jaszczurka? Z nią było trudniej, co więcej, wyglądała jak żywa. Postawiliśmy ją na nocnej szafce i z dystansu obserwowaliśmy, jak przyczajona gapi się na nas, jakbyśmy byli jej ofiarą. Była zaklęta w tamtym czasie, który nagle, z niewiadomych przyczyn przestał płynąć. Ktoś gwałtownie potrząsnął światem w ruchu i zatrzymując bieg akcji, nie zdążył zatrzymać wszystkich elementów układu. Taka śmierć nie boli, bo przychodzi nagle. Spojrzeliśmy na siebie, każdy z nas czuł się nieswojo. Nic nie trzeba było mówić, wystarczyło zobaczyć, jak na czworaka przyglądamy się wyschniętej jaszczurce, która uruchamia czas przeszły, ale dziwnie niedokonany. K. wstał i zaniósł ją na miejsce, w którym je znalazł w łazience. Na ofiarę czatowała na pralce, w niewielkiej odległości prysznica. Czekając na niego, wzrokiem krążyłam po pokoju. Rzeczy nie pasowały do siebie, jakby mieszkało tu kilka różnych osób, a każda zostawiła coś swojego. Jasne meble, ażurowa rama łóżka, sztuczne kwiatki wiszące w koszyku na ścianie, na stoliku kilka komiksów. Zaczęłam je przeglądać, wszystkie były po włosku. Nie rozumiałam ani słowa, ale rysunki mówiły za siebie. Pośpiesznie przewracałam kartki w jedną i w drugą stronę, tworząc historie, dopisując sensy. Czy akcja może zacząć się od śmierci i stopniowo prowadzić do narodzin? Kolejność jest przypadkowa. Gdyby oglądał to Azjata, zacząłby od końca. Koniec byłby początkiem, a ta sam historia, widziana z drugiej strony, wciąż byłaby tą samą, tyle tylko, że dziejąca się wstecz albo powtórzoną się w innej kolejności. Czy znaczenie byłoby jednak to samo? Od niechcenia kartkowałam komiks. Uśmiech bohatera przechodził w grymas i smutek, pewnie na wiadomość o śmierci bliskiej osoby. Cofałam kartki i grymas znów zmieniał się w uśmiech. Może ktoś, kogo brał za martwego, zaginionego raz na zawsze, był jednak żywy? Czy w życiu nie można się pomylić?
K. wszedł do pokoju, podszedł do mnie, usiadł na podłodze, głowę położył mi miękko na kolanach. Siedziałam na krawędzi łóżka przykrytego białą, zakurzoną kapą i tuliłam go do ciała, próbując ukryć niepokój. Im bardziej go jednak czułam, tym bardziej na mnie przechodziły jego obawy. Robiliśmy to, co zwykle; rozbieraliśmy się do naga, oddawaliśmy rytualnym pozycjom - ciało opadało i wznosiło się w zmiennym rytmie, w ciszy oswajaliśmy przestrzeń. Od początku było tak, jakby ktoś nas pisał, snuł opowieść, która mogła rozwinąć się w wielu kierunkach. Coś musiało się wydarzyć, to nie ulegało wątpliwości, choć żadne z nas nie chciało w to wierzyć, w końcu to było życie, a nie odgrywana historia. Było w tym wszystkim coś, co trudno nazwać. Może właśnie to było czymś, co pociągało mnie najbardziej. K. wciąż był niespokojny, dręczyło go przeczucie. Nie tyle wydarzy się coś złego, że ktoś nas nakryje, nie to przecież byłoby najgorsze, raczej fakt, że nieświadomie podrabiamy czyjeś życie, kopiujemy gesty, oddajemy się tym samym, co ktoś wcześniej tu zajęciom.
Stanęłam w oknie i zobaczyłam siebie z zewnątrz. Poczułam się, jak ktoś inny, ktoś nagi, kto stoi w oknie w widokiem na morze i patrzy na niewyraźnie majaczącą w tle wyspę. Co dziesięć minut wybucha tam wulkan. „Zostańmy, zobaczymy, co się stanie?” K. nic nie powiedział.
Tak zaczęliśmy żyć w domu. Chyba podświadomie szukaliśmy sobie miejsca. Odkąd zaczęliśmy tę podróż, rosło w nas pragnienie, by gdzieś się zatrzymać, osiąść, choć przez chwilę, spróbować żyć razem, choćby to było na niby. Rytm dnia wyznaczały nam wschody i zachody słońca. Wstawaliśmy z samego rana, kładliśmy się nieco później, niż po zmroku. Nie używaliśmy światła, z początku w obawie przed nakryciem, później z przyzwyczajenia. Rano piliśmy kawę, K. szedł biegać, a ja zbierałam się do pisania. Od początku czułam, że będę tu mogła pisać. Spisywałam wszystko, sama nie wiedząc czemu. Rozkład domu, każdy przedmiot pozostawiony w tym, a nie w innym miejscu, kształty, wielkości, kąty padania światła. Robiłam to może na zapas, z myślą o wyjeździe, kiedy wszystko trzeba będzie z powrotem odłożyć na swoje miejsce. Postanowiliśmy niczego nie ruszać. Dwie filiżanki, poduszki znalezione w szafie, zapas świec odłożyliśmy wszystko w jednym miejscu. Poruszaliśmy się w obrębie sypialni, kuchni i łazienki, do salonu zamykając drzwi, a na piętro w ogóle nie wchodząc. Zachowywaliśmy się tak, jakby istniała tylko ta część domu i przyległe do niej tarasy. Rolety na górze pozostały nietknięte. Górny dom spał, my żyliśmy na dole. Używaliśmy najpotrzebniejszych rzeczy, ciesząc się minimum podyktowany wolnością wyboru. Z czasem nie dało się jednak okiełznać rzeczy, które same pchały nam się w ręce; przestawialiśmy krzesła, w zlewie rosły stosy naczyń, ręczniki znalezione w szafie suszyły się na patio.
Kiedy się tylko dało, siedzieliśmy na dworze. Błogosławieństwem było mieć dwa tarasy; górny, otwarty, który przyjmował ciało gotowe na słońce, na wiatr, na rozległe myśli, ale, na którym szybko robiło się zbyt ciepło i przyjemnie było zejść na zacienione patio; lekko wilgotne, osłonięte przed światem, przewiewne. Wieczorem siedzieliśmy tu przy świecach, jedliśmy kolację, milczeliśmy, śledząc upadek gwiazd do morza. Zbliżaliśmy się do siebie. Każde z nas miało swoje zajęcia, swoje myśli. Żyliśmy obok, choć wciąż, jak przedtem razem. Wyrobiliśmy sobie rodzaj porozumienia, gdzie na samotność pozwolić można sobie swobodnie, nawet we wspólnej przestrzeni. Łączyła nas tajemnica, której byliśmy częścią, odkąd zjawiliśmy się na wyspie.
Do miasteczka po zakupy chodziliśmy zawsze razem, przy okazji schodziliśmy nad wodę popływać. Nie rozmawialiśmy z nikim, by nie wzbudzać podejrzeń, choć dziwnym musiało wydawać się samo nasze zjawianie. Co dwa, co trzy dni na dole, wiecznie powtarzana historia przyjazdu. Kolistość czasu powtarzana w zbyt krótkich odstępach, mieszkańców prawdopodobnie wprawiała w zdziwienie. Musieli się czegoś domyślać, mimo, że staraliśmy zachowywać jak najbardziej dyskretnie. Ostatecznie mogliśmy przecież zatrzymać się u przyjaciół czy rodziny, brak pensjonatów nie wykluczał pobytu obcych. Nie raz rozmawialiśmy o tym w kawiarni, gdzie nikt o nic nie pytał i miło było siedzieć na tarasie z widokiem na zatokę. Mogliśmy stąd obserwować dom, położony dokładnie na linii wzroku, na przeciwległym wzniesieniu, otulony gęstą roślinnością. Dziwnie było patrzyć na niego z daleka. Czasem wydawał się tak samo obcy i niedostępny, jak za pierwszym razem, jakby należał do innego świata.
W kawiarni rozmawialiśmy o snach. Często śniliśmy to samo; z pozoru nic, ale jednak dzieliliśmy tę samą ciszę i ciemność, realną, a jednak wyśnioną, dziwnie pokrewną. Dziwnie było śnić, jakby się nie śniło. Chcąc sprawdzić czy coś się zmieni, jeśli przestawimy łóżko, przesunęliśmy je na środek pokoju, ciesząc się widokiem morza z dwóch okien na przyległych ścianach. Kiedy się budziliśmy, wystarczyło odchylić rolety i do pokoju z dwóch stron wpadały promienie słońca, krzyżujące się dokładnie na wysokości łóżka. Wstawałam pierwsza, rozsuwałam rolety i podchodziłam do lustra uczesać włosy. Nie raz zastanawiałam się, po co to robię i dlaczego ten gest wykonuje jako jeden z pierwszy, tuż po otwarciu okien. Zaraz potem przychodziła myśl, że w pokoju na górze wisi takie samo lustro, dokładnie w tym samym, co w naszej sypialni miejscu. Przebiegając w głowie szczegóły górnego, nieodwiedzanego przez nas piętra, wzdrygnęłam się, przypominając sobie ten sam układ pokoju. Mieścił się dokładnie nad naszym - łóżko, dwie szafki nocne, nieduża szafa i lustro. Ten sam rozstaw okien, drzwi, idealnie powtórzona kompozycja.
Od pierwszej nocy nasłuchiwaliśmy, ale nigdy nie dobiegł nas żaden dźwięk, przeciwnie, kiedy zapadał zmrok, robiło się tak cicho, że słyszeliśmy własny oddech. Byliśmy sami, ale zdaje się, że oboje czekaliśmy. Rosło to w nas jak obsesja, rosło do tego stopnia, że część sytuacji prowokowaliśmy sami. Pamiętam, jak raz wracałam ze spaceru, zapadał zmrok, zobaczyłam, że w salonie pali się światło. Zaczęłam biec, „Dlaczego K. złamał zakaz?” Kiedy jednak dobiegłam, w domu było całkiem ciemno, K. siedział na patio, dostrzegłam żar z papierosa. Palił go w ciszy w ciemnościach zapatrzony w morze. Obserwował okolicę, tak, jak kiedyś ktoś inny mógł obserwować nas, kiedy po raz pierwszy krążyliśmy po mieście. Zapytałam, dlaczego zapalił światło? Popatrzył na mnie z dziwnym uśmiechem, takiego go nie znałam, ale puściłam obawę, upewniona słowami, że odkąd zaczęło się ściemniać nie ruszył się z miejsca.
Czułam, jak z dnia na dzień wzrasta we mnie niepokój. Tym razem to ja miałam obawy, K., przeciwnie, wydawał się spokojny. Stawał się niewyraźny, coraz częściej znikał, pojawiał się za plecami, kilka razy czułam, że mnie obserwuję. Patrzył jak piszę, jak oddycham, ale gdy tylko zwracałam się w jego stronę, odwracał wzrok, udawał, że jest czymś innym zajęty. Czasami przeciwnie, widziałam go z kubkiem kawy i papierosem na tarasie, nie zauważał, że przechodzę, jakby mnie ignorował. Godzinami gapił się w morze, pogrążony we własnych myślach. A może nie myślał? Czasem zdawało mi się, że osiągnął ten stan umysłu, kiedy rzeczy są już wiadome i nie trzeba się nad nimi pochylać. Zazdrościłam mu tego, bo sama wciąż ulegałam chaosowi myśli, które kotłowały się w ciele i nie dawały spokoju. Nie raz chciałam mu to powiedzieć, ale za każdym razem chwila nie wydawał się właściwa, coraz mniej rozmawialiśmy, zamiast słów używaliśmy gestów i coraz bardziej zamykaliśmy się w sobie.
Sama nie wiem, może to było złudzenie. Może wymyśliłam sobie całe to nasze zamykanie się, oddalanie od siebie, w końcu nic się nie działo, żyliśmy dalej tak samo. Wszystko jednak traciło znaczenie i wydawało się coraz mniej ważne. Do tego stopnia, że gdy ujrzałam ją po raz pierwszy, to również, niemal umknęło mojej uwadze. Po raz pierwszy to było tak, jakbym zobaczyła samą siebie. To była ona, nie ulegało wątpliwości, że mieszka w tym domu. Jej ruchy, jak wchodziła do kuchni, wyjmowała z szafki ekspres, wsypywała cztery łyżeczki kawy, dla siebie i dla niego, wszystko robiła bez wahania, na pamięć, w końcu była u siebie. Stałam z boku nieruchoma, wcale mnie nie widziała. Ktoś przechodzi obok, krząta się, nuci pod nosem, jakby był sam, traktując cię jak powietrze – wszystko to było dla mnie szokiem. Zamarłam. Przecież to ty jesteś realna, ona ci się zdaje, może była tu kiedyś, ale to przecież teraz ty, co rano nasypujesz kawę, cztery łyżeczki, dla siebie i dla niego. On już nie śpi, ale leży jeszcze w łóżku, w pokoju obok z widokiem na morze i przestronny taras. Zawsze wstajesz pierwsza, otwierasz okna, czeszesz włosy, nastawiasz kawę, w międzyczasie idziesz do łazienki wziąć szybki prysznic.
Idę do łazienki, to przecież złudzenie, kawa parzy się na kuchence, trzeba zmyć resztki snu. Kiedy wracam do sypialni, nie ma tu nikogo, świeże powietrze wpada przez okno, „Słyszałaś to uderzenie?” - pyta K. wchodząc od kuchni. „Nie, nic nie słyszałam.”. „Pewnie mi się zdawało, jakby ktoś strącił na ziemię kubek.”. Oboje patrzymy na blat. Dwie filiżanki stoją nieruchome, cierpliwie czekające na poranną kawę. „Pewnie mi się zdawało, wciąż jeszcze nie mogę się przyzwyczaić.”
Kawę pijemy zawsze na dolnym patio, w otoczeniu roślin i chwastów, które coraz bardziej przebijają się przez posadzkę, otulając nas gęstym buszem. W dom wrastamy coraz bardziej. Coraz rzadziej schodzimy do miasta, przestajemy pływać w morzu, coś dziwnego dzieje się z naszym ciałem. K., na wiklinowym fotelu, kuli się coraz bardziej, mi twardnieją palce, często piszę w łóżku. Wciąż towarzyszy mi bezkształtna, nienazwana obecność, pod postacią urwanych myśli, niedopisanych notatek, wyrwanych z kontekstu zdań. Skrupulatnie wszystko spisuję zajęta tym do reszty.
Gdybyśmy zostali na wyspie, K. pewnie by mnie zabił. Coś musiało się w końcu zdarzyć. Gdyby nie przypadek, który kazał nam płynąć na wyspę, K. nie wracałby teraz do Polski, a ja nie zostałabym tutaj, w pokoju na górze, piszę historię o pustym domu na zboczu wygasłego wulkanu. Co jakiś czas zerkam w lustro, to samo, które wisi piętro niżej. Dom pogrążony jest w ciszy, czasem czuje się sama, ale bardziej tęsknię za historią, która miała szansę, lecz nigdy nie zaistniała.