Zmienny punkt widzenia ©
Jak to widzą kobiety
Czy można zacząć od tytułu i nie wiedzieć, co dalej? Najwyraźniej można, zawsze jest coś do dodania. Zaczynam zawsze od pierwszego zdania. Gdy mam pierwsze zdanie mogę iść dalej, mogę głębiej wejść w opowieść, odkrywać ją powoli, nigdzie mi się nie śpieszy, bo przecież ona gdzieś tam jest, w końcu tylko ją odkrywam, wydobywam, ubieram w słowa. Wszystkie historie już tu są, tu czy tam, w każdym razie już się wydarzyły, a nawet, jeśli dopiero mają się wydrążyć, i tak będą zawsze jakimś powtórzeniem. Oczywiście nie dosłownym, ale jednak powtórzeniem sytuacji, zachowań, zdarzeń. Czy nie tak jest napisanie, czy nie żyjemy w napisanej Księdze? Księga od zawsze pociągała pisarzy, a przynajmniej pewien typ pisarzy. Biblia była tylko jednym z wariantów możliwości, ruchomym punktem odniesienia, bo były też inne - bardziej stałe, zatrzymane w momencie zwrócenia na nie uwagi. Otóż Księga była w ciągłym ruchu, ale na planie uniwersalnym, czy jak kto woli, kosmicznym, stała nieporuszona, dokonana, odmieniona przez wszystkie przypadki słów w niej zawartych. Jeśli nie były to przypadki gramatyczne, to na pewno życiowe, w każdym razie było ich wiele. Tak jak możliwości, który zawsze jest kilka, choć nie da się ukryć, że liczba wariantów jest zawsze ograniczona. Istnieje podobno siedem rodzajów narracji, siedem odnawialnych historii, powtarzanych wciąż od nowa na stronach Księgi. Bo wystarczy przecież przesunąć choćby jeden, najmniejszy nawet akcent, i wszystko się zmienia, powtórzenie kapituluje pod naporem niewiadomego losu, które jednak zawsze, prędzej czy później, okazuje się przeznaczeniem. Tak przynajmniej twierdzą wyznawcy niektórych wielkich religii, ale czy można im wierzyć? Wiara, dopóki nie spełnia się w życiu, jest nieszkodliwa, gorzej, jeśli nabiera realnego kształtu objawionego ciała, ale to, całe szczęście, zdarza się rzadko, wciąż na to czekamy i nic nie wskazuje byśmy mieli nagle dostać mannę z nieba. Kolejka jest długa, kolejki na podniebny lot wydają się nieskończone, a czasu nigdy nie sposób przeliczyć, zawsze może wydarzyć się jakiś nagły wypadek, złamane skrzydło czy coś w tym rodzaju, w każdy razie opóźnienie trzeba brać pod uwagę, rzadko kiedy jest się na czas, bo niby jak go oszacować? Czas prywatny nigdy nie idzie w parze z czasem obiektywnym, pewnie dlatego, że wcale go nie ma, i tylko naiwni, wciąż jeszcze wierzą, że świat na nim stoi, że kręci się podług niego. Ci bardziej wtajemniczeni nie liczą już czasu, poznanie tajemnicy dokonuje się w końcu w wieczności, nie potrzeba tam zegarków. Kiedy wszystkie karty zostały już odkryte, kończy się gra, gracze zwijają rekwizyty i odchodzą do swoich łóżek, zadowoleni lub zrozpaczeni przegranym majątkiem rozegranej partii, choć przecież ta gra jest już skończona, nie będzie kolejnej partii…no tak, brakuje ofiar, przecież w turnieju, który się już nie rozegra, ktoś musi zginąć, by nagłą nieobecnością wypunktować koniec, definitywne amen, znak krzyża, zamknięcie trumny, a gdzie jest końcowe zdanie? Zazwyczaj pojawia się na początku, w drodze wyjątku w środku, w każdym razie nigdy na końcu, wtedy nie mogłoby z pewnością wybrzmieć.